Retro zrywka i sowiecki ślimak: Bieszczady, jakich już nie ma - zdjęcie z pamiętnika bieszczadzkiego przewodnik

 

Pamietam, że tamten wyjazd.

Dziś wydaje się, że to było jakoś koszmarnie dawno - a tak na serio, od tamtego czasu zbyt wiele się nie zmieniło w Bieszczadach.

Fotografia przedstawia pojazd zrywkowy "retro" napędzany dwoma końmi. Doprawdy nie mam pojęcia dlaczego wtedy zrywkę robiono końmi.

Było tak. Obudzony na Huczwicach ruszyłem szukać chaty na Chryszczatej - ale nie tej powszechnie znanej. Innej jeszcze. Zima w Bieszczadach chyliła się ku końcowi, dość leniwie. Noc wtedy była krótka i niezbyt mroźna. Dzień wcześniej dopiero zjechałem z miasta. Nie było czasu napalić w chałupie i rozgrzać jak się należy. Ciepła wystarczyło zeby dospać do rana. Nie było luksusowo, surowo było - ale wystarczyło. Taki chłód z rana jest dobry - chętniej się rusza z dupą z miejsca w drogę.

Tak więc ruszyłem na rekonesans na pobliską chatkę. Krótki postój nad "Jeziorkiem Bobrowym" . Nosz do jasnej cholery, kto ten zalew nazwał jeziorem? Przyrodnik niby? Leśnik - czyli tyle miłośnik przyrody co z rzeźnika miłośnik zwierząt. No mniejsza .... z tym bobrowiskiem to większy przypał jest i temat na osobny wątek. Tak czy owak, już nad tym bobrowiskiem było słychać. LKT jak się okazało - ale słyszałem deta. I dobrze słyszałem, bo dowiedziałem się, zmienili silniki i że klekocze det. To powolne klekotanie jest dla mnie wielce kojące. Radziecki przyżąd do uspokajania skołatanych wędrowców. Idziesz przez las - a tam kle kle kle kle. I nie wiadomo, czy na pusto, czy pod górkę czy załadowany - klekocze tak samo. I sunie sobie ten sowiecki ślimak leśny. Tyle dobrego, że te cuda nie robią kolein- co wyraźnie jest in plus względem LKT.

Tak więc wiem na pewno te konie były tam zbęne. Męczenie ich po lesie .... dla widzi- mi - się wozaka. No są tam i tacy.... po robocie usiądzie taki, ba, jebnie się na całego na wozie, gwiźnie i koń sam zawiezie do chaty. Nikt po drodze nie zapyta czy pijany czy nie. Takie to mądre te konie w Bieszczadach. Huczuły niby. Taki koń tyle warty co pijanego dowiezie pod okno domu. Nic więcej, nic mniej.

Te konie ogólnie to w sumie dobrze, że są. Koń jak wyjdzie przed chałupe to już sam o siebie zadba - i zje i popije i łeb w słońcu wygrzeje - jak wyjdzie. I koń i słońce. Myślę sobie, że niektóre miejscowe, to tak dbają o obejście, że gdyby nie koń to .... aż żal myśleć.

Fotografia przedstawia dwa konie, które znają ten las i te góry dwa razy lepiej od każdego tam łajzy. Dwa razy więcej nóg mają, lepiej znają każdy kamień, każdy strumień, potyk. Cokolwiek wyjdzie z tych ludzkich osad - koń ma mój największy szacunek.

No i jedzie z jednej strony ten LKT po przeszczepie kardiologicznym, a z drugiej strony konie patrzą, że czeka je pełna błota robota. A ja pośrodku. I w las.

Trochę to nawet zabawne jest. Idę pewnie - jak po swoje. A z jednej kierowca, z drugiej wozak - i nie wiedzą po co. Miejscowe.

Tak więc ruszyłem do chatki, którą znalazłem dwa lata wcześniej. Kółko było na mapie zaznaczone i oko puszczone - to poszedłem. Opis trasy banalny. Ślepy we mgle by znalazł niemalże. A miejscowe zdziwione - ze idę, że po co.

Po powrocie nikogo.

Pamiętam ten dzień i tę trasę, bo łaziło coś nieopodal. Wścibski wilk sprawdzał co ja za jeden i po co się kręcę po obcym terenie. Tak w ogóle łatwiej spotkać miśka czy wilka niż człowieka albo jakie inne licho.

Na fotografii nie widać, ale uwierz mi - tam dalej za zakrętem to piękny świerkowy starodrzew rósł. Drzewa takie, że jak człowiek szedł między tym szpalerem, to cicho, poważnie, jak do chrztu prawie.

Fotografia wykonana 4 marca 2010 roku.

Tak było. Uwierzcie mi!

Teraz już takich Bieszczad nie ma. Chyba że na starej fotografii, albo w pijackich mamrotach starego wozaka.