TL;DR
Wyobraź sobie moje pierwsze spotkanie z Bieszczadami: kilkadziesiąt lat temu, w okolicach Zawozu, gdy wsiadłem na konia „na oklep” i ruszyłem w nieznane. Nie miałem wtedy bladego pojęcia, że to właśnie ten nieokrzesany zakątek Polski stanie się moim drugim domem, sceną tysięcy przygód i wielkich odkryć. Dziś jestem przewodnikiem po Bieszczadach, który pokazuje turystom miejsca o nie zawsze czystej historii czy niekiedy niewygodnej prawdzie. Jeśli szukasz bloga, który zdejmuje wygładzony lukier z bieszczadzkiej opowieści – witaj w mojej rzeczywistości.
Przewodnik po Bieszczadach: Pierwsze kroki
Początki zawsze mają w sobie coś magicznego. U mnie ta magia zmaterializowała się w chwili, gdy po raz pierwszy wybrałem się w Bieszczady – bez map, za to z determinacją, by zrozumieć świat, który tak bardzo różnił się od mojego dotychczasowego miasta. Nie będę udawał, że dorastałem w lesie niczym Tarzan czy inna legenda gór. Byłem raczej niewprawnym młokosem spragnionym przygody.
Tamtego dnia, kiedy dotarłem do Zawozu, poczułem się kompletnie nieprzygotowany. Wokół panowała cisza przerywana jedynie świstem wiatru. Miejscowy gospodarz zaoferował mi konia – i to w wersji „na oklep”, czyli bez siodła i bez żadnych wygodnych udogodnień. To było wyzwanie dla totalnego żółtodzioba, ale żaden z nas nie zdawał sobie sprawy, że właśnie wtedy rozpoczyna się moja ścieżka do stania się przewodnikiem po Bieszczadach.
Usłyszałem: „Wskakuj, młody, i trzymaj się mocno, bo tu drogi wyboiste”. Przyznam, że adrenalina skoczyła mi wtedy pod sam sufit. W tle majaczyły wzgórza, gęste lasy, a słońce powoli opadało za smrekami. Moja koszula lepiła się do ciała od potu. Czy to był strach, czy podekscytowanie? Pewnie obie te emocje naraz.
Kiedy koń ruszył, wszystkie rozterki odpłynęły. Czułem rytmiczne kołysanie, zapach leśnej roślinności i ten przyjemny zastrzyk wolności. Pomyślałem: „Jeżeli Bieszczady zawsze tak wyglądają, to ja chcę tu być częściej”. Szybko jednak okazało się, że Bieszczady mają setki, jeśli nie tysiące obliczy – od dzikich bezdroży przez pełne tajemnic cerkwiska, aż po malownicze połoniny, które stały się turystyczną wizytówką regionu.
Od tamtego konnego incydentu minęły lata, a ja regularnie wracam w te strony, już nie tylko dla przygody, lecz także po to, by odkrywać kolejne zakamarki i historie, którymi chcę się dzielić z moimi gośćmi. Nie proponuję tu wygładzonych opowieści z przewodników spod szyldu „najpopularniejsze atrakcje w regionie”. Pokazuję raczej Bieszczady takie, jakie są naprawdę: momentami brutalne, czasem piękne w sposób wręcz baśniowy, a niekiedy pełne tematów niewygodnych dla gmin, nadleśnictw czy przyrodników.
Jak zacząłem odkrywać Bieszczady od kulis
Przez dłuższy czas byłem niedowiarkiem, który pytał: „Czy można tu robić coś więcej niż tylko szlajać się po połoninach i wrzucać zdjęcia na Instagrama?”. Po paru sezonach wędrówek odkryłem jednak, że Bieszczady to nie tylko Połonina Wetlińska czy atrakcyjne rejsy po Solinie.
Wymykałem się z przyjaciółmi na boczne drogi, szukałem opowieści dawnych mieszkańców, przesiadywałem przy drewnianych stołach razem z ludźmi, którzy pamiętali jeszcze czasy trudnej powojennej historii. Poznałem historię przesiedleń, dramatów wojennych czy konfliktów zbrojnych, o których wielu woli nie mówić. Zrozumiałem, że aby naprawdę wczuć się w klimat Bieszczadów, trzeba spróbować je „przeżyć” – a to oznacza odkrywanie warstw, o których milczą kolorowe foldery turystyczne.
Gdy przygotowywałem się do oficjalnego zdobycia uprawnień, nie przypuszczałem, że pewnego dnia stanę się „człowiekiem-encyklopedią”. W trakcie kursu i praktyk w terenie poznałem sekrety bieszczadzkich zaułków. Dowiedziałem się na przykład, gdzie jeszcze można znaleźć pozostałości starych sztolni, którym nie poświęca się wystarczającej uwagi – bo to niby nie jest takie „atrakcyjne” dla masowego turysty. A przecież w tych zakamarkach tkwi autentyczna historia życia mieszkańców regionu: ciężka praca, zmagania z żywiołami, czasem zbrodnie i tragedie, które odcisnęły trwałe piętno na ziemi i ludziach.
Z czasem zacząłem oprowadzać pierwsze grupy. Zamiast klasycznego: „Oto Polańczyk, a tam widzicie Solinę” proponowałem: „A może zejdziemy w tę niepozorną dolinkę, gdzie w latach czterdziestych zniknęła cała wieś?”. Wielu słuchaczy przystawało zaskoczonych, że przewodnik po Bieszczadach zabiera ich w miejsca naznaczone krwawymi historiami walk UPA czy trudnymi momentami przesiedleń. Dla mnie było to zawsze ważne. Bieszczady to nie wyłącznie radosne ogniska i gitara przy zachodzie słońca, lecz także cała warstwa dramatów, o której nie wolno zapominać.
Najbardziej fascynujące jest to, że często właśnie te „mroczne” czy „niewygodne” historie przyciągają gości, którzy są zmęczeni bajeczkami z prospektów turystycznych. Oni chcą dowiedzieć się, co w regionie piszczy naprawdę: dlaczego władze czasem wolą przemilczeć pewne fakty; jak wygląda na co dzień tutejsze życie w odległych przysiółkach, gdzie wciąż można spotkać ludzi o nieco innej mentalności i wartościach.
Stałem się łącznikiem między tym, co oficjalne i promowane w mediach, a tym, co bywa przemilczane. Nie zawsze jest to łatwe, bo pewne prawdy nie podobają się lokalnym władzom czy organizacjom, które wolą sprzedać Bieszczady w postaci sielskiego raju. Zdarzało się, że ktoś mnie pouczał: „Może nie mów turystom tyle o tej rabunkowej gospodarce leśnej, bo to tylko zniechęci przyjezdnych…”. Ale ja wychodzę z założenia, że uczciwość i rzetelność to fundament pracy prawdziwego przewodnika po Bieszczadach.
Zawóz i magia konnej przejażdżki
Zawóz – niewielka miejscowość, której nazwa u większości turystów niekoniecznie wywołuje dreszcz emocji. Dla mnie stał się on symbolem moich osobistych narodzin w Bieszczadach. Pamiętam jak dziś ten moment, gdy siedziałem na tym koniu bez siodła, a przede mną roztaczały się niekończące się połacie przyrody.
Wówczas nie miałem jeszcze sprzętu fotograficznego, który mógłby uwiecznić każdą minutę, ale w głowie utrwalił się obraz tak żywy, że do teraz czuję zapach końskiej sierści, gdy zamknę oczy. Chciałem uchwycić wszystko naraz: to, jak lekko unosiłem się w rytm końskiego kłusa, to, jak promienie słońca przebijały się przez korony drzew, rozświetlając zarośla na brzegach wąskich ścieżek.
To wtedy zrodziła się we mnie prawdziwa pasja do eksplorowania okolic, a wraz z nią – naturalna chęć dzielenia się tym doświadczeniem z innymi ludźmi. I chociaż latami później doskonaliłem się w turystyce samochodowej czy pieszej, to w głębi serca zawsze jestem tym chłopakiem z wielkimi oczami, który zobaczył Bieszczady po raz pierwszy z wysokości końskiego grzbietu.
Co ciekawe, wiele osób odwiedzających Bieszczady pyta: „Czy w ogóle da się jeszcze spotkać tu takie dzikie konie?” Odpowiadam: no, może dzikich nie, ale wystarczy zejść z utartych tras, by dotrzeć do niewielkich stad prowadzonych przez lokalnych gospodarzy. Można wciąż znaleźć miejsca, w których jazda konna stanie się autentycznym przeżyciem, a nie tylko płatnym punktem z turystycznej checklisty.
Nie namawiam wszystkich, żeby przyjeżdżali do Zawozu i dosiadali koni na oklep. Zawsze jednak zachęcam do spojrzenia nieco szerzej: jeśli odwiedzasz Bieszczady, pozwól sobie na odejście od najpopularniejszych atrakcji. Czasem wystarczy zagadać sołtysa czy zapytać w lokalnym barze – i już masz kontakt do kogoś, kto może odsłonić przed Tobą zupełnie inną perspektywę Bieszczad.
Oczywiście, to nie zawsze jest proste. Rzeczywistość bywa brutalna: administracyjne przepychanki, zmieniające się przepisy, niestabilność pogody i kaprysy natury. A jednak to właśnie w tych trudnościach tkwi urok. Tutaj cały czas coś się dzieje: walka z wycinką drzew, pojawianie się nowych dróg (a czasem zapadanie się starych…), pojawiające się problemy z turystami, którzy zostawiają po sobie śmieci. Kiedyś usłyszałem, że Bieszczady są „za trudne” dla zwykłego podróżnika. Ja jednak myślę, że to właśnie ich największa zaleta.
Przewodnik po Bieszczadach a lokalne kontrowersje
Nie jestem gościem, który wyłącznie narzeka i wytyka błędy. Uważam, że Bieszczadom potrzeba więcej dobrego PR-u, ale opartego na realnych podstawach, a nie na kolejnych „cudownych” projektach przynoszących chwilowy zysk. Dlatego, jako przewodnik po Bieszczadach, chcę mówić wprost i czasem niewygodnie.
Po pierwsze, rabunkowa gospodarka leśna – temat, który przyprawia niektórych o palpitacje. Gdyby spojrzeć na oficjalne statystyki, wszystko wygląda cacy: Lasy Państwowe „dbają” o zrównoważoną wycinkę, pojawiają się raporty o nasadzeniach drzew, niby jest super. Problem w tym, że często te dane bywają uładzone. Jeżdżę po Bieszczadach regularnie – widzę całe hektary wykarczowanej ziemi i straszące krajobrazy, gdzie kiedyś roiło się od starodrzewia. Nie chodzi mi o to, by demonizować każdą wycinkę – rozumiem, że drewno jest surowcem. Ale skala i sposób, w jaki się to robi, nierzadko po cichu i na dużą skalę, wołają o pomstę do nieba.
Kolejny temat, któremu się uważniej przyglądam, to udawanie, że Bieszczady to wyłącznie raj przyrodniczy. Jasne, mamy mnóstwo obszarów chronionych, Park Narodowy i rezerwaty. Niemniej jednak codzienność to także wszechobecne quady rozjeżdżające góry i motocykliści motocrossowi, którzy nie zawsze przejmują się zakazem wjazdu w określone rejony. Spróbuj przeciwstawić się im, a szybko zobaczysz, jak niewygodne jest mówienie głośno o pewnych problemach.
Jeszcze inna sprawa to polityka lokalna. Kilka gmin stawia na szeroko rozumianą komercjalizację przyrody i kultury, tworząc festyny czy masowe imprezy na zasadzie: „Chodźcie wszyscy, będzie fajnie, damy Wam piwo i kiełbaskę”. Nie mam nic przeciwko zabawie, ale takie imprezy bywają często odarte z prawdziwej bieszczadzkiej duszy. Zamiast pielęgnować unikalność regionu, spłaszcza się go do serii głupawek na scenie i pozbawionych kontekstu atrakcji.
Dlatego właśnie staram się działać inaczej. Moje podejście do turystyki zakłada, że zapraszam ludzi do udziału w autentycznych wydarzeniach – czasem w kameralnych, czasem w ciekawych warsztatach czy spotkaniach z mieszkańcami. Staram się też promować szlaki, które nie są powszechnie znane. Owszem, połoniny są piękne, ale co powiedziecie na to, by zejść w dolinę, gdzie na fundamentach dawnej cerkwi rośnie dziki las?
Chociaż ta działalność jest niszowa, daje mi sporo satysfakcji. Ludzie piszą po powrocie: „Kurczę, dowiedziałem się więcej w te parę dni niż przez całe lata jeżdżenia w góry”. To najlepszy komplement, jaki może otrzymać przewodnik po Bieszczadach – bo świadczy o tym, że nie tylko wspólnie przechodziliśmy kilometry, ale także dotknęliśmy historii, kultury, a nawet kontrowersji, które kształtują oblicze współczesnych Bieszczadów.
Zwieńczeniem mojej drogi jest to, że wciąż uczę się czegoś nowego. Bieszczady są nieprzewidywalne, a każda trasa może skrywać niespodziankę – czy to w postaci spotkania z dziką zwierzyną, czy to odkrycia kolejnego miejsca, którego próżno szukać w oficjalnych broszurach turystycznych. Za każdym razem, gdy spotykam się z turystami, wracam myślami do tej chwili w Zawozie: kiedy jeszcze byłem żółtodziobem, a jednocześnie – już wtedy – czułem przedsmak tego, co dziś daję ludziom jako przewodnik po Bieszczadach.
Jeśli chcesz poznać bieszczadzkie zakamarki, które w folderach i na portalach turystycznych ukazane są albo szczątkowo, albo w wyidealizowanej formie – zapraszam Cię do wspólnej podróży. Skontaktuj się ze mną, a pokażę Ci Bieszczady, o których nie śniłeś: pełne lokalnych legend, niekiedy mrocznych historii i plenerów zapierających dech w piersiach. Nie obiecuję komfortu spa i nienagannie równych ścieżek, ale gwarantuję, że doświadczysz prawdziwej przygody, zdobędziesz solidną porcję wiedzy i… być może złapiesz to samo bieszczadzkie zauroczenie, które dopadło mnie za pierwszym razem w Zawozie.