Jeśli marzy Ci się prawdziwa bieszczadzka przygoda, z dala od komercyjnych atrakcji, to zapraszam na opowieść o Biniowej – dawniej tętniącej życiem, dziś niemal opuszczonej wsi nad Sanem. Będzie trochę historii, trochę śmiechu i kilka moich własnych (czasem dość ostrych) spostrzeżeń. W końcu mam w żyłach lokalny bimber i wieloletnie doświadczenie jako przewodnik po okolicznych szlakach. Gotowi? Ruszajmy w dzikie Bieszczady!
Impreza na Biniowej – co tu się wyrabia?
Zacznijmy od tytułowej „imprezy” – w gruncie rzeczy chodzi o swoisty zjazd przyjaciół, pasjonatów i miejscowych dziwaków, którzy ukochali Bieszczady i chcą odkrywać zapomniane wioski oraz mniej uczęszczane miejsca. Dlaczego padło akurat na Biniową? Cóż, można powiedzieć, że to temat rzeka, dosłownie i w przenośni – przez tę dawną wieś przepływa San, a wokół ciągną się malownicze łąki i zarośla, w których do woli można „ciurlać po krzakach” bez obaw, że ktoś patrzy spode łba.
Wielu ludzi pyta mnie, czy Biniowa jeszcze istnieje. Tak, formalnie figuruje jako wieś, choć realnie jest wyludniona. Kiedyś było tu ponad 90 domów, młyny wodne, tartaki, kuźnie, a nawet stacja straży granicznej. Dziś na polskiej części próżno szukać typowej zabudowy – pozostały fundamenty cerkwi, zarośnięte sady i stara, rozłożysta lipa. Jeśli więc ktoś chce się zabawić jak na tytułowej „imprezie”, to niech się nie łudzi: klubu disco tu nie znajdzie, ale za to czekają inne, może jeszcze bardziej niesamowite atrakcje.
Pamiętam pierwszy raz, kiedy tu dotarłem. Przeciskałem się przez kolejne zwały błota (nadleśnictwo raczej nie śpieszyło się z utrzymaniem tej drogi, co mnie ani trochę nie dziwi, bo przecież w obliczu „rabunkowej gospodarki leśnej” i wyrębów na potęgę, drobne boczne ścieżki nie są priorytetem). W tle cisza, spokój i ta szczególna, bieszczadzka wolność, którą czuje się w kościach. Tak powstał plan: „Cholera, trzeba tu zorganizować zbiorową eskapadę!” – i tak też zrobiłem. Dziś regularnie zabieram śmiałków na dłuższe spacery w stronę Biniowej. Czy to szalone? Być może. Ale obiecuję, że warte świeżego powietrza i widoku dzikich połonin w oddali.
Przewodnik po Bieszczadach – mój punkt widzenia
Nazywam się (tu wstaw odpowiednio swoje imię i nazwisko, ale w myślach możecie mówić do mnie po prostu: „ten przewodnik po Bieszczadach od lokalnego bimbru”). Od lat eksploruję bieszczadzkie szlaki i pozaszlakowe ścieżki. Dlaczego zdecydowałem się założyć blog? Bo szlag mnie trafia, gdy widzę, jak masowa turystyka podchodzi do tego regionu. W telewizji rzadko kto pokaże prawdziwe Bieszczady, prędzej zrobią sensacyjny materiał o niedźwiedziach na drodze i dokleją do tego dramatyczną muzykę. Taka „telewizyjna swołocz” – wybaczcie mi dosadność – ignoruje istotę tego, co w Bieszczadach najlepsze: prawdziwą przygodę, spotkanie z historią i miejscami, które od dekad leżą poza turystycznym mainstreamem.
Jestem po prostu kimś, kto chce Ci pokazać inny wymiar bieszczadzkiej przygody. I wcale nie musi to być tylko Biniowa, bo cały region, od doliny Sanu aż po najwyższe szczyty, jest pełen historii, legend i tajemnic. Ale Biniowa w szczególności stanowi dla mnie symbol wszystkiego, co w Bieszczadach zapomniane i niedoceniane. Tu jest wciąż namacalna historia przesiedleń, dramat wojennych zmagań i granic zmieniających się jak w kalejdoskopie. Kiedy patrzysz na te zarastające pola i dostrzegasz gdzieniegdzie fragment starego kamiennego krzyża czy resztki dawnej studni, zaczynasz rozumieć, że to miejsce było kiedyś pełne życia i gwarnych rozmów przy wiejskiej drodze.
Z reguły prowadzę grupy, które nie boją się wyzwań i chcą zobaczyć więcej niż popularne połoniny z milionem ludzi w kolejce do zdjęcia. Na moich wyprawach obowiązuje jedna zasada: nie zostawiamy śmieci, nie niszczymy przyrody, a jeśli ktoś chce się wyszaleć, to w sposób godny i z poszanowaniem dla lokalnych mieszkańców (tych dwóch- czy trzech, którzy jeszcze w pewnych okolicach się błąkają). Jak się bawić, to z głową, a nie z butelką rzuconą w potok.
Krótka historia Biniowej i jej tajemnice
Skąd wzięła się Biniowa? Mówią, że nazwa pochodzi od imienia Benedykt, czyli Bień, Beń. Według zapisów, wieś lokowano w XVI wieku na prawie wołoskim (tak, te tereny były zasiedlane przez Wołochów, ród Kmitów i inne barwne persony). W czasach I wojny światowej przewinęły się tu różne armie, z kolei w okresie międzywojennym stacjonowała straż graniczna i policja. Mieszkańcy w większości byli wyznania greckokatolickiego, ale nie brakowało tu katolików i Żydów. Biniowa kwitła – mieliśmy cerkiew, tartaki, młyny i parę sklepów.
Przełom przyszedł po II wojnie światowej. Wiosną 1946 roku wojsko polskie w ciągu godziny kazało ludziom się pakować i wyjeżdżać. Część mieszkańców przeniosła się na Ukrainę (byłe tereny ZSRR), reszta uciekła w popłochu, chowając się „za Sanem”. Na koniec przyszły służby w mundurach, które spaliły większość zabudowy – a ostateczna „Akcja Wisła” w 1947 roku dopełniła dzieła zniszczenia. Tak to już u nas bywało: polityczne linie na mapie przecinały wsie i rozdzielały rodziny. Dziś ukraińska część Biniowej ma kilkanaście domów, a po polskiej pozostała cisza, słońce i pomnikowa lipa.
W czasie wojen szwedzkich (tzw. III wojna północna, na początku XVIII wieku) Biniowa też została doszczętnie spalona. Pokazuje to ciągłość dramatów, jakie to miejsce przechodziło. Mamy tu także legendy o zbóju Doboszu, który podobno ukrył w Biniowej poświęcony nóż. Mamy historie o kolei, która kiedyś tędy przebiegała i łączyła Użhorod z Samborem. Dla mnie to kwintesencja Bieszczad – niegdyś ważne trakty komunikacyjne, dzisiaj pustka i ślady dawnego życia. Sam lubię siadać przy ruinach cmentarza i wyobrażać sobie odgłosy codziennych rozmów, bawiące się dzieciaki, gosposie wychodzące po wodę do studni. Kto wie, jakie skarby zresztą jeszcze kryją się w tej ziemi.
Wspomniana cerkiew p.w. św. Michała Archanioła powstała w 1909 roku (wcześniej była tu starsza, z końca XVIII wieku). Nową wzniesiono w stylu ukraińskim i mówią, że przypominała tę w Bystrem. Niestety, w 1947 roku spaliło ją Ludowe Wojsko Polskie. Obecnie można zobaczyć fundamenty i kamienną płytę z wyrytym symbolem ryby, która prawdopodobnie była chrzcielnicą. Taka pamiątka po dawnym świecie.
Przewodnik po Bieszczadach zaprasza na wspólną przygodę
Choć Biniowa często bywa nazywana miejscem „dla koneserów”, lubię tu zabierać każdego, kto chciałby zobaczyć i poczuć prawdziwy klimat Bieszczad. Wędrujemy doliną górnego Sanu, podziwiamy ruiny dawnej wsi, oglądamy stare cmentarzysko i cerkwisko. Dla tych, co szukają spokoju, to idealne miejsce – można tu dosłownie usiąść w trawie i oddać się rozmyślaniom o kolejach losu (i kolei żelaznej, która już nie funkcjonuje).
Czasem słyszę pytania: „Po co w ogóle tu łazić? Przecież to daleko, błotnista ścieżka, żadne atrakcje turystyczne.” Odpowiadam wtedy: „Właśnie dlatego!” W Bieszczadach największą atrakcją jest natura i historia – to, czego masowy turysta nie zdąży zamienić w komercyjny park rozrywki. Jako przewodnik po Bieszczadach dążę do tego, byście poznali te tereny od podszewki, mieli okazję dotknąć kamienia sprzed kilkuset lat i usłyszeć opowieści, których nie znajdziecie w kolorowych folderach.
Być może mój styl bywa zbyt luźny dla kogoś przyzwyczajonego do sztywnych przewodników w stylu: „tu zobaczymy okaz fauny, tam miniemy starą kapliczkę – dziękuję, do widzenia.” Ja wolę gawędzić, dorzucać anegdoty i podkreślać, że Bieszczady się odkrywa, a nie tylko „zalicza” kolejne punkty na mapie. W moim podejściu liczy się spotkanie z naturą i kulturą – a że czasem rzucę jakimś mocniejszym słowem, to tylko dla podkreślenia emocji.
Zresztą, zanim zostałem przewodnikiem, miałem pewien przełomowy moment w okolicach Zawozu. Otóż kiedyś ktoś (przy biesiadzie suto zaprawianej lokalnym trunkiem) zaproponował mi, żebym dosiadł konia i przejechał się do pobliskiego przysiółka. Była noc, ziemia z lekka parowała po deszczu, a ja – kompletnie nieobyty z jeździectwem – dałem się skusić. Siedząc na tym koniu, czułem, że każdy krok w bieszczadzkiej ciemności jest jak odkrywanie nowego świata. Wtem zrozumiałem, że Bieszczady to miejsce, w którym mogę postawić wszystko na jedną kartę. I tak zaszczepiła się we mnie miłość do tych gór – miłość, która trwa do dziś i której przejawem jest między innymi organizowanie wypraw do Biniowej oraz innych „nieoczywistych” miejsc.
Jeśli marzysz, by zobaczyć tę krainę z innej perspektywy i usłyszeć opowieści z dreszczykiem, zapraszam. Może w trakcie marszu wypatrzymy żubra, może spłoszymy sarnę, a może po prostu pogadamy o życiu na rozstaju bieszczadzkich dróg. To właśnie jest dla mnie sedno przewodnictwa – dzielenie się kawałkiem świata, który kocham jak własny dom.
A po drodze zawsze znajdzie się miejsce na odrobinę żartu: „Telewizyjna swołocz” raczej się tu nie zapuści, bo nie ma gotowego skryptu na sensację, a do mnie i moich ludzi nie przyjedzie ekipa z show w stylu: „Pan w kapciach kontra dzikie Bieszczady”. I całe szczęście, bo wolę ciszę i autentyczność. Jeśli to czytacie, to pewnie też Wam bliższe jest samodzielne odkrywanie, niż ładowanie się w pięciogwiazdkowy hotel i z góry upatrzoną „atrakcję turystyczną”.
Przy okazji, jeśli kto ciekawy, mogę wskazać Wam najlepsze miejsce na nocleg w okolicach doliny górnego Sanu (ale to już na żywo, bo takie sekrety zdradza się tylko swoim). Oczywiście, w planach jest też ognisko i pieczenie kiełbasek, a jak będzie trzeba, to i stare bieszczadzkie pieśni się zaśpiewa. Byle z dala od uszu tych, co lubią potem narzekać w Internecie, że noc była „zbyt głośna”.
Podsumowując, Biniowa to nie tylko puste miejsce na mapie, ale fragment historii i dziedzictwo, którego zwykły turysta nigdy nie zobaczy. Moim zdaniem warto dać jej szansę. Tyle tu się działo, a większość ludzi nawet nie ma pojęcia, że takie miejsce w ogóle istnieje. Zamiast standardowego spaceru wokół zatłoczonych zapór, wpadnijcie do Biniowej i popatrzcie na świat z perspektywy starych mogił i lipy, która pamięta zapewne czasy, gdy wieś tętniła życiem.
I wiedzcie, że to tylko wierzchołek góry lodowej, jeśli chodzi o bieszczadzkie sekrety. Jak już raz się wciągnięcie, to gwarantuję – nie będziecie chcieli wracać do domu. Czy ze mną jako „Przewodnikiem po Bieszczadach”, czy na własną rękę – Bieszczady mają nieskończenie wiele dróg i każdy może znaleźć swoją. Ale pamiętajcie: dzikość tego regionu wymaga też pokory i szacunku. Za każdym wzniesieniem kryje się inna historia i inny duch przeszłości.